Hymn o Demetrze

Total votes: 4706

Kallimach

Kiedy przybliża się kosz, wołajcie, niewiasty, z radości;
„Witaj, Demetro, dawczyni życia i zbóż w obfitości!" .
Kiedy przybliża się kosz, rzucajcie z ziemi spojrzenia,
Z dachu nie patrzcie, niegodne, nie patrzcie też z wyniesienia,
Dzieci czy też mężatki, czy panny z bujnymi włosami,
W chwili, gdy postem wyschnięte usta zwilżamy ślinami.
Gwiazda wieczorna wyjrzała zza chmur (czy znów wnet przybędzie?) .
Gwiazda wieczorna, która jedynie Demetrę — gdy wszędzie
Śladu szukała córeczki porwanej bez wieści — skłoniła
Napić się wody. Skąd w twych nogach, czcigodna, ta siła,
Żeś do Etiopów dotarła, do jabłek złotych w ogrodzie?
Wtedy nie piłaś, nie jadłaś i sił nie krzepiłaś we wodzie.
Trzykroć szłaś przez Acheloj srebrzysty po owej rozłące,
Tyle też razy kroczyłaś przez rzeki bez przerwy płynące,
Trzykroć siadłaś na ziemi, gdzie studnia Kallichor się bieli,
Kurzem pokryta, spragniona, nie jadłaś, nie znałaś kąpieli.
Ale nie mówmy o sprawach, Demetrze co łzy wyciskały.
Raczej powiedzmy, jak miastom ustrój nadała wspaniały;
Raczej powiedzmy, jak ona to pierwsza zboże w pokosy
Kładła i woły pędziła na święte, zżęte już kłosy,
Kiedy Tryptolem się uczył od niej zbawiennej tej sztuki;
Raczej powiedzmy — by każdy z przestępstwa wysnuł nauki —
Jak się bogini zemściła na grzesznym Eryzychtonie.
Nim Pelazgowie do Knidu przybyli, mieszkali w Dotionie
Świętym i tam dla bogini gaj zasadzili wspaniały,
Gęsty, że z trudem przez gąszcz przebijać mogły się strzały.
Rosły tam sosny, jawory i grusze, szlachetne jabłonie,
Woda jak bursztyn złocista w strumykach szemrała w pokłonie.
W tym oto gaju bogini kochała się zawsze niezmiennie,
Nie mniej niż w Eleuzynie, Triopie albo też w Ennie.
Lecz Triopidzi w niełaskę popadli dobrego demona.
Eryzychtona wnet myśl ogarnęła potworna, szalona:
Wziąwszy - parobków dwadzieścia, wszystkich w wieku rozkwicie,
Samych olbrzymów, co zdolni gród cały znieść całkowicie,
I uzbroiwszy ich wszystkich w siekiery i ostre topory,
Poszedł wraz z nimi do gaju Demetry, do zbrodni tak skory.
Rosła topola, drzewo olbrzymie, ku niebu sterczące,
W cieniu którego bawiły się nimfy w południe gorące.
Ona najpierw podcięta do innych żałośnie wołała.
Usłyszała Demetra, jak jej topola płakała.
Gniewem więc zdjęta tak rzekła: „Któż moje drzewa podcina?"
Zaraz też postać przybrała Nikippy, którą to gmina
Jej kapłanką wybrała. Wzięła godności też znamię:
Pełną makówkę, przepaskę i klucz przewiesiła przez ramię.
Rzekła najpierw łagodnie do bezwstydnego grzesznika:
„Synu, który wycinasz drzewa z boskiego gaika,
Synu, zaprzestań, ach synu, rodzicom tak drogi,
Przestań, odwołaj parobków, ażeby nie spotkał cię srogi
Gniew cnej Demetry, której gaj święty kaleczy siekiera!"
On zaś srożej spojrzawszy niż lwica na łowcę spoziera
W górach tmaryjskich, gdy martwy płód przedwcześnie rzuciła,
W której spojrzeniu, jak mówią, bezsprzecznie najsroższa tkwi siła,
„Odejdź! bo topór w twym ciele ugrzęźnie", zawołał ze złości,
„Z drzewa zaś tego zbuduję pałacyk, w którym mych gości
Będę na uczty przyjmował serdecznie, kiedy przypadnie".
Tak rzekł młodzieniec. Nemezys zaś słowa spisała dokładnie.
A rozgniewana Demetra boską swą postać przybrała,
Stopy oparłszy o ziemię, głową pod Olimp sięgała.
Oni natomiast półżywi, gdy boski majestat poznali,
Wnet się rozpierzchli rzuciwszy w lesie narzędzia ze stali.
Ona parobkom przebacza, albowiem działali z rozkazu
Pana, któremu służyli. Do niego zaś rzekła z odrazą:
„Owszem, buduj pałacyk na uczty dla siebie, psubracie!
Wkrótce bowiem bez przerwy będziesz ucztował w swej chacie".
To powiedziawszy zesłała zło wielkie na Eryzychtona.
Zaczął odczuwać głód straszny, okropny, zarazem z pragnienia
Prawie usychał; niszczyły go strasznej choroby objawy.
Biedny! ile by spożył, tyle też nowej chciał strawy.
Strawę dwudziestu mu sług podawało, dwunastu zaś wino;
Bowiem Dionizos w gniewie współdziałał z karzącą boginią.
Wszak kto Demetrę rozgniewa, ten Dionizosa rozzłości.
Odtąd rodzice nie brali na uczty lub uroczystości
Syna głodnego, ze wstydu. Lecz zawsze wymówka im bliska.
Raz Ormenidzi prosili na święte Ateny igrzyska
W mieście Itonie. Lecz matka znalazła odmowy przyczynę:
„Nie ma go w domu; w Krannonie przebywa, by ściągnąć daninę
W składzie stu wołów". Niebawem Polykso przyszedłszy wspomina,
Że w niedalekim już czasie wesele wyprawi dla syna
Aktoriona, i prosi na ślub Triopasa i Eryzychtona.
Gorzkie łzy wylewając odrzekła jej matka strapiona:
„Przyjdzie Triopas, zaś Eryzychtona w Pindu przełęczy
Dzik pokaleczył, dni dziewięć on biedny już w łożu się męczy".
Ile kłamałaś, nieszczęsna ty matko, dla syna z miłości!
Ucztę urządzał tam ktoś: „Eryzychton daleko gdzieś gości".
Ktoś wyprawiał tam ślub: „Eryzychton dyskiem jest pchnięty".
Albo: „spadł z konia" lub: „w Otrys liczeniem trzód jest zajęty".
On zaś, w domu ukryty, od rana ucztując do nocy
zjadał wszystko, bez miary. Żołądek zaś jego żarłoczy
Więcej pożądał niż zjadał. Jak w morza bezdennej głębinie
Całe jedzenie bez śladu w jego żołądku gdzieś ginie.
W słońcu jak topi się wosk albo śnieg rozpływa się z góry,
Ba nawet szybciej on ginął i sechł wychudzony do skóry.
Nic nie zostało już na nim prócz żył i znaczących się kości.
Matka płakała i obie siostry szlochały z litości,
Z nimi dawna też mamka i wszystkie domu służące.
Nawet Triopas targając swe włosy srebrem błyszczące
Do Posejdona tak wołał, choć ten go nie słuchał w potrzebie:
„Ojcze, nie-ojcze, toć spojrzyj na wnuka, wszak proszę ja ciebie;
Tyś jest mym ojcem, a matką mą córka Eola, Kanaka,
Ten zaś nieszczęsny mym synem. Oby już tego biedaka
Strzałą był zgładził Apollo, a ja go był złożył do grobu.
Teraz zaś z oczu mu patrzy straszliwy pociąg do żłobu.
Wylecz go z strasznej choroby albo zabrawszy pacholę
Żyw je i chowaj, bo strawy zabrakło już na mym stole.
Puste są moje komory i bydła już nie ma w oborze,
Także kucharze już nie chcą dłużej pracować w mym dworze".
Nawet i muły sprzed wozów dlań wyprzężono bez kwestii,
Nawet tę krówkę on zjadł, którą matka chowała dla Hestii,
Nawet wierzchowca z wyścigów i konia, co dzielny był w boju,
Nawet kocura, co drobnym zwierzątkom nie dawał spokoju.
Dokąd w pałacu Triopasa starczyły zapasy dla niego,
Prócz domowników nikt nie znał nieszczęścia domu tamtego.
Lecz gdy zasobny ten dom ogołocił królewicz tak srodze
Z wszystkich zapasów, to wtedy on siadł jako żebrak przy drodze
Prosząc o chleba kruszyny lub liche odpadki z obiadów.
Obym nie liczył do grona przyjaciół lub nawet sąsiadów
Tych, co Demetro ty ścigasz. Jam wrogiem jest ich ze swej strony,
Wznieście, dziewczęta, już okrzyk, wtórujcie dziewczętom matrony:
„Witaj Demetro, dawczyni życia i zbóż w obfitości!"
Jak cztery klacze ten kosz białogrzywe w tej uroczystości
Wiozą, tak wielka, o władzy szerokiej bogini przyniesie
Wiosnę nam jasną i lato jasne, i zimę, i jesień.
Ona te same też pory w przyszłym zapewni nam roku.
Jak bez sandałów i cnust kroczymy przez miasto w półmroku,
Tak zachowamy i nóg i głowy zdrowie i siły.
Jak te dziewczęta koszyki złotem po brzeg wypełniły,
Tak zapewne też złoto obfite z nas wszystkie zdobędą.
Które niewtajemniczone, niech kroczą do miasta urzędu.
Aż do świątyni Demetry niech idą wtajemniczone,
Młodsze od lat sześćdziesięciu. Które zaś wiekiem zmęczone
Lub do Eletii swe ręce podnoszą lub znoszą cierpienie,
Dotąd niech idą, jak starczą im siły; bo im pocieszenie
Ześle Demetra i pójść do świątyni pozwoli w przyszłości.
Witaj, bogini, i gród ten zachowaj nam w szczęściu, w jedności.
Daj nam na polach plony obfite i chowaj nam trzodę!
Daj nam urodzaj w owocach i w zbożu i w żniwa pogodę!
Daj nam też pokój, by ci, którzy siali, zbierali też ziarna!
Bądź mi łaskawą, trzykrotnie sławiona, bogini mocarna!