Lukrecja tańczy solo

Total votes: 2673

Lech Brywczyński

MOTTO:

Życie jednej tylko osoby znamy naprawdę, nasze własne.

                                                                           August Strindberg

OSOBY:

Adwokat

Mężczyzna

Lukrecja

Marlena

Freelancer

Nowy

Piotrek

Obieżyświat

Pulitzer

Strażak

ZJAWY:

Genius Loci

SCENA PIERWSZA

Kancelaria adwokacka: pośrodku stylowe biurko, przy ścianach regały z książkami. Po lewej stronie znajdują się drzwi, po prawej, przy ławie, stoją dwa fotele.

Słychać kroki, po chwili drzwi się otwierają i do pokoju wchodzi elegancko ubrany Adwokat. Jest wyluzowany, pewny siebie.

Adwokat: - (oglądając się za siebie) Bardzo proszę, niech pan wejdzie... Rozwód, mówi pan... Dobrze pan trafił, nasza kancelaria zajmuje się także takimi sprawami. Możemy porozmawiać.

Do gabinetu niepewnym krokiem wchodzi Mężczyzna, z wyglądu czterdziestoletni.

Mężczyzna: - Możemy. Po prawdzie to nikomu o tym nie opowiadałem... (zamyka za sobą drzwi) Ale z adwokatem to co innego... (w ślad za Adwokatem idzie w kierunku foteli) Nie wytoczyłbym sprawy rozwodowej, ale skoro żona złożyła pozew, to muszę się bronić. Nie znam się na tych prawnych kruczkach...

Adwokat: - Usiądźmy. (zapraszającym gestem wskazuje na fotele, po czy siada na najbliższym z nich) Tylko od razu uprzedzam, że...

Mężczyzna: - (przerywając mu) Wiem, wiem! Ma pan mało czasu. Będę się streszczał. (siada) Zaczęło się od tego, że żona poszła do Urzędu Skarbowego, żeby rozliczyć PIT-a... Tam poznała tego faceta... Kiedy wróciła, była tak podekscytowana, że od razu zwróciło to moją uwagę. Początkowo nie odczuwałem niepokoju, przecież jesteśmy małżeństwem od ładnych paru lat. Ale z czasem... (po chwili) Czy mogę zapalić?

Adwokat potakuje. Wstaje, podchodzi do  swojego biurka, otwiera leżącą tam teczkę z dokumentami. Wraca na poprzednie miejsce, siada, kładzie teczkę przed sobą. Mężczyzna sięga tymczasem do kieszeni marynarki po paczkę papierosów i zapalniczkę. Przysuwa sobie popielniczkę, przypala papierosa, zaciąga się.

Adwokat: - (wskazując na teczkę) Może jednak pozwoli pan, że ja najpierw...

Mężczyzna: - (nieobecnym tonem) I tak się to potoczyło... Kiedyś żona – widziałem to! – miała wyrzuty sumienia z tego powodu, że mnie zdradza. Teraz mówi mi o tym z uśmiechem na ustach...(milczy przez chwilę)  Kiedyś mogłem liczyć na to, że wszystko wróci do poprzedniego stanu. Ale teraz ona żąda rozwodu i powiada, że chce sobie na nowo ułożyć życie. A lata spędzone ze mną uważa za czas stracony.

Adwokat: - Pańska żona pracuje?

Mężczyzna: - Tak, jest dziennikarką, kieruje jedną z lokalnych gazet, może pan o niej słyszał...

Adwokat: - (po namyśle) Skoro tak wygląda sytuacja, to dlaczego pan sam nie złożył wcześniej pozwu rozwodowego?

Mężczyzna: - Wciąż nie traciłem nadziei, że ona znowu mnie pokocha... A kiedy przestałem liczyć na cud, zostało mi tylko jedno: sustine et abstine, cierp i panuj nad sobą... (zaciąga się) Życie to nieustająca lekcja pokory... (gasi niedopalonego papierosa i zostawia go w popielniczce)

Adwokat: - Jakie konkretne powody do rozwodu podaje pańska żona?

Mężczyzna: - W pozwie napisała tylko: „niezgodność charakterów”. A do mnie zawsze mówiła: za mało seksu, za mało pieniędzy.

Adwokat: - Tak... Czego pan oczekuje od naszej kancelarii?

Mężczyzna: - Wiadomo, w czym problem: dzieci, alimenty, podział tego tam - cha! cha!- majątku... Tutaj spisałem moje propozycje.  (wyjmuje z kieszeni kartkę, podaje ją Adwokatowi) Są tu moje dane, adres, numer telefonu...

Adwokat: - Rozumiem. Kiedy znajdę czas, żeby to przestudiować, zadzwonię do pana. (chowa kartkę do swojej teczki). Wtedy uzgodnimy warunki... A właśnie!(wyjmuje z teczki kilkustronicowy dokument i podaje go Mężczyźnie) To rutynowy tekst umowy, typowy dla tego typu spraw.

Mężczyzna: - (przeglądając pobieżnie tekst) Już mówiłem, że nie znam się na prawie... Te określenia niewiele mi mówią... (patrzy na ostatnią stronę, nieruchomieje. z nieprzyjemnym zdziwieniem spogląda na Adwokata) Co? Tyle będę musiał zapłacić?

Adwokat: - Tak. Mówiłem, że to jest rutynowy tekst umowy. I rutynowa cena.

Mężczyzna:- Żartuje pan? Nie mam tyle. Niepotrzebnie traciłem tu czas. (odkłada dokument na ławę, wstaje)

Adwokat: - Uprzedzam pana, że w całym mieście nie znajdzie pan adwokata, który wziąłby mniej... (wstaje również)

Mężczyzna: - No tak, ale ja... To nierealne...

Adwokat: - (po chwili namysłu, pojednawczo) Dobrze, niech będzie. Wezmę tę pańską sprawę. Zapłaci pan, ile będzie mógł... Oczywiście w rozsądnych granicach, nie mniej niż połowę tej kwoty! (pokazuje na dokument)

Mężczyzna: - (mile zaskoczony) Dziękuję. Bardzo dziękuję. (podchodzi do Adwokata i podaje mu rękę. kłania się, wychodzi)

Adwokat: - (sam do siebie, z niedowierzaniem) Co ja robię? Dlaczego łamię zasady i pomagam mu? Męska solidarność czy co?

Odnosi teczkę na poprzednie miejsce.

SCENA DRUGA

Gabinet redaktora naczelnego. Przy biurku siedzi Lukrecja - szczupła, z wyglądu trzydziestokilkuletnia kobieta, ubrana szykownie i nieco wyzywająco. Przez chwilę stuka w klawiaturę komputera, a potem spogląda na zegarek. Wstaje, podchodzi do szerokiego stołu, stojącego pośrodku i sięga po leżący na blacie, metalowy dzwonek. Macha dzwonkiem - rozlega się przenikliwy, wibrujący dźwięk. Po chwili do gabinetu wchodzą dziennikarze, każdy z notesem w dłoni. Lukrecja odkłada dzwonek na miejsce i siada u szczytu stołu. Czeka, aż wszyscy siądą na swoich miejscach.

Lukrecja: - Proszę o ciszę, rozpoczynamy zebranie redakcyjne. (wstaje, opiera się dłońmi o blat) Jesteśmy dzisiaj w okrojonym składzie, bo wysłałam Beatę na szkolenie, Tomek pojechał w teren...

Marlena: - A Piotrek znowu się spóźnia.

Lukrecja: - Słuszna uwaga. Piotrek za często się spóźnia. Tego nie można dłużej tolerować. (przez chwilę zbiera myśli) O czym ja mówiłam? A właśnie, archeolodzy wykopali w lesie jakieś grobowce, podobno jest to znalezisko na skalę światową. Tomek ma zrobić na ten temat obszerny materiał... (po chwili) Pracujemy tutaj, w naszej nowej siedzibie, dopiero od kilku dni. Mam nadzieję, że wam się tu podoba.

Marlena: - Jest pięknie! Zupełnie inaczej niż tam.

Freelancer: - (rozglądając się wokół siebie) Jest ładniej, fakt... Ale komputery nie pasują do takich zabytkowych wnętrz...

Marlena: - Chyba żartujesz! To jest super połączenie!

Lukrecja: - Marlena ma rację. Takie połączenie stwarza niepowtarzalny nastrój. Znacie inne redakcje, jakie są w naszym mieście: mają zwykłe, nudne, biurowe pomieszczenia. A czytelnik, który przyjdzie do naszej redakcji, na długo ją zapamięta.

Marlena: - Nasi wydawcy sporo się wykosztowali. Taka redakcja to cacko...

Lukrecja: - Tym samym wydawcy okazali nam wielkie zaufanie. (gestykulując) Pomyślcie tylko: to jest zabytkowa, staromiejska kamieniczka, zbudowana pięćset lat temu przez jakiegoś kupca. Biedaczyna nie nacieszył się tym domem zbyt długo: konserwator zabytków opowiadał mi, że ta kamieniczka spłonęła już kilkanaście lat po jej postawieniu. Podobno pożarowi towarzyszyły gwałtowne wydarzenia: kupiec, został zabity przez miejskich pachołków, przysłanych przez burmistrza, w czasie walki wybuchł pożar... Jak widzicie, jest to miejsce - żarty żartami – magiczne. Dlatego uważam, że... (nieruchomieje na chwilę, jakby coś usłyszała. zaniepokojona, rozgląda się bacznie po ścianach i po suficie)

Nowy: - Aż trudno uwierzyć, że tyle się działo w tych murach...

Lukrecja: - (dochodząc do siebie) Nie tyle w murach, bo mury są nowe, co w tym miejscu. Na zabytkowych fundamentach zbudowano nowy gmach... (urywa nagle) Czy ktoś z was coś teraz mówił? To znaczy - śpiewał?

Zaskoczenie. Wszyscy kręcą przecząco głowami.

Lukrecja: - Nic nie słyszeliście? Naprawdę? Może mi się tylko zdawało. Chyba jestem trochę przemęczona... (nerwowo pociera dłonią czoło)

Marlena: - (sama do siebie, ale tak, by usłyszała ją Lukrecja) Poza wszystkim innym, to dla naszej gazety niezły chwyt marketingowy. Magiczna redakcja...

Freelancer: - (do Marleny, szeptem) Od kiedy czujesz w sobie magię? To do ciebie niepodobne...

Marlena dyskretnie pokazuje mu język, a potem zastyga w poprzedniej pozie, przymilnie wpatrzona w Lukrecję.

Lukrecja: - (do Nowego) Współpracujesz z nami od niedawna, dziś masz do napisania pierwszy samodzielny tekst. Trzymam za ciebie kciuki.

Nowy: - Temat nie jest trudny, chodzi o modernizację zabytkowego cmentarza. Władze miejskie chcą odnowić zabytkowe nagrobki, wytyczyć nowe alejki. Rozmawiałem na ten temat z prezydentem. Na pewno dam sobie radę.

Lukrecja: - Znakomicie. (do wszystkich) Na pierwszą stronę pójdzie tekst, nad którym pracuje nasz kolega... (pokazuje w stronę drzwi) Dlatego chcę was prosić o to, żebyście nie przeszkadzali mu w pracy. I o dyskrecję – ani pary z ust! Rozumiecie? (wszyscy potakują) To ma być rewelacja, która wstrząśnie naszym miastem, a zwłaszcza ratuszem... (znów milknie, wsłuchując się w ciszę. rozgląda się wokół, przerażona) Czy i teraz nikt z was nic nie mówił?

Wszyscy spoglądają po sobie, zaskoczeni.

Marlena: - Czy coś się stało?

Lukrecja: - Nie, Marlenko, wszystko jest w porządku. Wydawało mi się, że coś słyszę, to wszystko. (bierze głęboki oddech) Na rozkładówkę pójdzie mój tekst o morderstwie w parku. Mam wszystkie informacje, zaraz po zebraniu dokończę pisanie.

Freelancer: - (z niesmakiem) Znowu te kryminałki... Nie za dużo tego dajemy?

Lukrecja: - Będziemy ich dawać jeszcze więcej, bo to interesuje czytelników. Znasz starą zasadę: nic tak nie ożywia gazety jak trup. Nasze biuro reklamy... (przerywa, bo drzwi się otwierają i do gabinetu chyłkiem wchodzi Piotrek. jest ubrany w sportową kurtkę, na szyi ma aparat fotograficzny z wielkim obiektywem) Znowu się spóźniasz, Piotrek! Który to raz? (gromi Piotrka karcącym wzrokiem)

Piotrek: - Przepraszam... Bardzo przepraszam... (szybciutko podchodzi do najbliższego wolnego krzesła i siada na nim) Nie mogłem przyjść wcześniej. Uciekł mi tramwaj...

Lukrecja: - (surowo) Ciągle wam powtarzam, że nasze zebrania redakcyjne to świętość, ale i tak zawsze ktoś się spóźnia! Wasza strata! (grozi palcem) Uprzedzam, niech spóźnialscy nie liczą na żadne premie!

Piotrek: - Skanowałem w redakcji zdjęcia do pierwszej w nocy. Dlatego zaspałem. I tramwaj mi uciekł...

Lukrecja: - A kto ci każe jeździć tramwajami? Pracuj lepiej i efektywniej, a zapracujesz na samochód. To dotyczy was wszystkich!

Dziennikarze milczą, uporczywie wpatrując się w swoje notatniki. Freelancer dyskretnie zatyka dłonią usta, żeby nie parsknąć śmiechem.

Lukrecja: - (do Freelancera) Czy twoja recenzja z teatru jest już gotowa?

Freelancer: - Tak. Tylko uprzedzam - czyta się ją, jak sprawozdanie z pogrzebu. (cytuje z pamięci) Sztuka padła, o czym informują: nieutulony w żalu autor, współwinni tragedii aktorzy, pogrążona w rozpaczy dyrekcja teatru oraz śmiertelnie znudzeni widzowie...

Lukrecja: - Niezłe. Cieszę się, że stale masz nowe pomysły. Żebyś jeszcze wykazywał więcej odpowiedzialności... (do wszystkich, apodyktycznym tonem) Wydawcy uważają, że stać was na więcej i ja dopilnuję, żeby to „więcej” z was wycisnąć. Czy wam się to podoba, czy nie.

Marlena: - (z przekonaniem) Pewnie, że stać nas na więcej.

Lukrecja: - (uśmiechając się do Marleny) Ty, Marlenko, naprawdę dajesz z siebie wszystko. (do wszystkich) I tym optymistycznym akcentem kończymy dzisiejsze zebranie. Do roboty!

Wszyscy wstają i wychodzą. Lukrecja zostaje sama w gabinecie. Siada przy swoim biurku i przegląda notatki, a potem wpisuje tekst do komputera.

Ktoś bierze za klamkę.

Lukrecja: - (przerywając pisanie) Kto tam? Proszę bardzo!

Do gabinetu wchodzi siwowłosy mężczyzna. Zamyka za sobą drzwi i podchodzi do Lukrecji.

Lukrecja: - (wstaje) Witam. Co pana do nas sprowadza? (wyciąga dłoń na powitanie)

Obieżyświat: - (całując dłoń Lukrecji) Bardzo mi miło poznać panią redaktor... Co prawda nie byłem umówiony, ale...

Lukrecja siada przy stole i gestem zaprasza gościa, by usiadł naprzeciwko.

Lukrecja: - Dla naszych czytelników drzwi tej redakcji są zawsze otwarte... A pan, jak się domyślam, jest naszym czytelnikiem?

Obieżyświat: - (rozsiadając się wygodnie) A jakże! Jestem czytelnikiem stałym i, by tak rzec, notorycznym. Pasjami czytuję wasze pismo, zwłaszcza pani artykuły...

Lukrecja: - To miłe! Można wiedzieć, który z moich ostatnich artykułów najbardziej pana zainteresował?

Obieżyświat: - (niepewnie) Nie pamiętam konkretnie... Wszystkie pani teksy były ciekawe...

Lukrecja: - Rozumiem. Z jakim problemem pan do nas przychodzi?

Obieżyświat: - Nie, nie przychodzę tu z żadnym problemem! Pewnie pani myśli, że chodzi mi o jakąś wybitą szybę czy dziurawą rynnę? Skądże! Jestem tu, ponieważ mam dla pani nader ciekawą propozycję. Otóż byłem niedawno w Rzymie. (przejęty) Wielki temat. Rozumie pani: Wieczne Miasto! Ta historia, te zabytki, te wrażenia, te kobiety, ta pizza... Chciałbym opublikować w waszej gazecie moje wrażenia z tej podróży. To będzie rewelacja!

Lukrecja: - (uprzejmie) Wie pan, my jesteśmy pismem lokalnym... A poza tym, wielu turystów wyjeżdża do Rzymu i z reguły mają bardzo podobne wrażenia. Nie widzę w tym nic rewelacyjnego.

Obieżyświat: - (oburzony) Ja nie jestem zwykłym turystą! Powiem więcej, ja w ogóle nie jestem turystą...

Lukrecja: - (zdegustowana) Kim pan jest, w takim razie? Pielgrzymem?

Obieżyświat: - Jest pani blisko, ale też nie. (z naciskiem) Ja peregrynuję! Czy pani zdaje sobie sprawę, co to jest peregrynacja? To coś pośredniego między turystyką a pielgrzymką. Turysta widzi wszystko płytko i pobieżnie, pielgrzym zawęża swój horyzont doznań do spraw religijnych. A ja – inaczej. (rozmarzony, przymyka oczy. tymczasem Lukrecja, wyraźnie zdegustowana, wstaje i podchodzi do drzwi) Ogarniam całość, chłonę wrażenia, odkrywam nowe, metafizyczne horyzonty!

Lukrecja: - (kładąc dłoń na klamce) Pozostaje mi tylko pogratulować panu wrażeń z podroży i oświadczyć, że nasza redakcja nie jest zainteresowana pańskim tekstem.

Obieżyświat: - Co? Tak się nie robi! (wstaje, zbulwersowany) Przecież jeszcze nie napisałem tego tekstu! Więc skąd pani wie, że on będzie nieodpowiedni? Jestem rozczarowany pani podejściem do sprawy. Bardzo rozczarowany. Tym bardziej, że... (z uwagą przygląda się Lukrecji) Zaraz, zaraz... Spacerując ulicami Rzymu miałem przejmującą wizję: widziałem kobietę, odzianą w starożytną, rzymską szatę. (zasłania dłonią oczy, mówi, jak w natchnieniu) Szła przed siebie, cała zakrwawiona, z piersią przebitą mieczem... Szła i mówiła: jestem Lukrecja, czysta i niewinna, jak lilia... (odejmuje dłoń od oczu) Ależ tak! Ona miała pani twarz! Pani też ma na imię Lukrecja, prawda?

Lukrecja: - (otwierając na oścież drzwi do gabinetu) Tak, mam na imię Lukrecja. Ale to nie ma nic wspólnego z pańskimi urojeniami. Poza tym, nigdy nie byłam w Rzymie. Żegnam pana...

Obieżyświat: - (urażony) Tak potraktować wiernego czytelnika! Od dziś przestaję kupować waszą gazetę! (wolnym krokiem rusza w kierunku wyjścia)  I znajomych namówię. Ja chciałem życzliwie, a tu... Oburzające!

Lukrecja: - Zrobi pan, co pan zechce. Prosiłabym tylko, żeby pan nas więcej nie nachodził... Niech pan pójdzie zanudzać naszą konkurencję...

Obieżyświat: - Oczywiście, że pójdę... (zatrzymuje się w drzwiach, odwraca się ku Lukrecji) Lukrecja... Ja wiem, że to była pani. I dowiem się, co się za tym kryje...

Lukrecja: - (delikatnie wypychając Obieżyświata za drzwi) Żegnam pana. Udanego dnia... (zamyka drzwi)

Lukrecja wolnym krokiem podchodzi do swojego biurka. Siada, poprawia fryzurę i po chwili zastanowienia zaczyna pisać.

SCENA TRZECIA

Główna sala tej samej redakcji. Wzdłuż ścian stoją na biurkach komputery, oddzielone identycznymi, białymi przepierzeniami, pośrodku stoi kilka stolików, krzesełka, wieszak itd. Po lewej stronie znajdują się drzwi do ubikacji, na wprost – drzwi wejściowe, a po prawej – drzwi do gabinetu redaktora naczelnego.

Freelancer i Nowy siedzą przy jednym ze stolików: rozmawiają, piją kawę. Pulitzer siedzi przy komputerze - jest zaabsorbowany pisaniem, wpatrzony w monitor.

Freelancer: - Pracujcie lepiej, to kupicie sobie samochody. (kręci głową z niedowierzaniem) Szefowa ma niebywałe poczucie humoru... Muszę zapisać to zdanie w notatniku. (tonem wyjaśnienia) Mam w domu notes, w którym od paru lat zapisuję co ciekawsze, zasłyszane zwroty.

Nowy: - Podziwiam cię. Wszyscy tu boją się szefowej, nadskakują, a ty... Bierzesz wszystko na spokojnie, pełen luz...

Freelancer: - (macha ręką) Ja jestem freelancer - wolny strzelec, mnie to nie rusza... Tyle, co mi tu płacą, dostałbym wszędzie. Szefowa to wie i dlatego toleruje moje odzywki. A przynoszę takie teksty, jakich i ona nie potrafiłaby napisać...

Nowy: - A dlaczego sam nie próbowałeś ...zostać redaktorem naczelnym?

Freelancer: - Daj spokój! Użerać się z ludźmi, czepiać się każdego, pilnować terminów... To nie dla mnie!

Nowy: - Wybacz, że tak o wszystko wypytuję.... Jestem nowy w dziennikarskim światku, nie znam układów. Ale im głębiej w to wchodzę, tym bardziej mnie to fascynuje... (pociąga łyk kawy, rozgląda się wokół. półgłosem, spoglądając na zajętego pisaniem Pulitzera) A on? Widzę, że on też tu funkcjonuje na innych prawach. Nie chodzi na zebrania...

Freelancer: - (żartobliwie) Możesz mówić głośno, i tak nie usłyszy... To współpracownik naszej gazety i to taki, jak to określić... jednorazowy. (widząc zdziwienie Nowego) Rozumiesz, on jest tu tylko po to, żeby napisać jeden, jedyny tekst, poświęcony prezydentowi miasta. Potem sobie pójdzie. To jego obsesja. Od roku szuka haka na prezydenta, zbiera materiały... Zgłosił się do szefowej z tym pomysłem, a ona mu zaufała, dała zielone światło... Słyszałeś na zebraniu, że on ma dziś zakończyć pisanie. To dla niego wielki dzień.

Nowy: - Chyba żartujesz! Od roku? Z czego w takim razie  żyje?

Freelancer: - Zdaje się, że z renty... Podobno kiedyś pracował w Urzędzie Miejskim. Ty też chyba pracowałeś w urzędzie, powinieneś o nim słyszeć...

Nowy: - Nie, nie słyszałem... (po chwili) Ale jeden tekst? Dziwne... Po co mu to?

Freelancer: - Bo ja wiem? Tekst pójdzie na pierwszą stronę, o autorze będzie głośno... Dostanie nagrodę. Premię od wydawcy... (wstaje z kubkiem w dłoni, pociąga łyk kawy) A może ma z prezydentem jakieś osobiste porachunki? Nie obchodzi mnie to. Najważniejsze, że gazeta na tym skorzysta. (pokazując na komputer Pulitzera) Muszę cię uprzedzić, żebyś nigdy nie dotykał jego komputera! On tam ma wszystkie dane, dotyczące jego artykułu... Kiedyś – on był akurat w ubikacji! - z ciekawości ruszyłem myszką i wszedłem w jakiś jego folder. Chłopie, żebyś wiedział, co się wtedy działo: wyskoczył z ubikacji i rzucił się na mnie... Lepiej omijać go z daleka.

Nowy: - (z ledwo widocznym uśmieszkiem) Będę o tym pamiętał. (odstawia kubek, spogląda na zegarek, wstaje) No, ale zabieram się do pisania o tym cmentarzu. Czasu jest mało... (siada przy jednym z komputerów, kładzie przed sobą notatnik)

Freelancer: - Mało czasu? Taki tekst, jak ten twój, to się pisze w dziesięć minut.

Nowy: - Pewnie to prawda, ale ja jeszcze nie mam wprawy... (uruchamia komputer, a potem otwiera swój notatnik)

Freelancer: - Nie martw się. W razie czego pomogę.

Drzwi wejściowe otwierają się, do redakcji wchodzi Strażak. Jest w mundurze i w hełmie.

Strażak: - (nieśmiało) Dzień dobry... Dzień dobry... (zdejmuje he³m, idzie w stronę Freelancera)

Freelancer: - Witam. (odstawia kubek, podchodzi do gościa i podaje mu rękę) Pan do mnie?

Strażak: - Tak. To znaczy... Ja tak ogólnie, do redakcji... Do gazety.

Freelancer: - Gazeta i ja to jedno. Miło mi. Niech pan siada. (wskazuje Strażakowi najbliższe krzesło)

Strażak: - Nie, dziękuję. Będę mówił krótko, bo nie mam czasu. Niedługo rozpoczynam dyżur. Otóż... (odchrząkuje) W waszej gazecie ukazała się niedawno relacja z naszego strażackiego święta... O ile sobie przypominam, to właśnie pan był na tej uroczystości?

Freelancer: - Tak, zgadza się. (żartobliwie) Czyżby moja relacja nie spodobała się panu?

Strażak: - Skądże! Relacja jest sympatyczna, pełna życzliwości wobec naszej strażackiej braci. Problem tkwi w czym innym. (siląc się na spokój) Otóż w tym tekście wymienione zostały nazwiska tych strażaków, którzy zostali wyróżnieni i awansowani. Ja też byłem w tym gronie, bo dostałem medal. Następnego dnia kupuję gazetę, patrzę i co widzę? Nazwiska wszystkich nagrodzonych zostały napisane tłustym drukiem a moje - nie! Dlaczego? Niech mi pan powie!

Freelancer milczy, zaskoczony i rozbawiony. Wymienia porozumiewawcze spojrzenie z Nowym. Pulitzer nie zwraca na nic uwagi, zajęty pisaniem.

Freelancer: - (do Strażaka, z nutką pobłażliwości) Tak... Rozumiem i przepraszam za przykrość. Ale co ja w tej sytuacji mogę zrobić? Gazeta już się ukazała.

Strażak: - Przykrość? Znajomi się ze mnie śmieją. Mówią, że widocznie jestem gorszy od innych, skoro mnie nie wytłuszczono. Że pewnie nie zasłużyłem... Że to nie mógł być przypadek... Niech mi pan powie prawdę – dlaczego nie zostałem wytłuszczony?

Freelancer: - (cierpliwie) Zapewniam pana, że to musiał być przypadek. Widocznie podczas komputerowego składania strony ktoś popełnił błąd... My mówimy, że to jest ten ...chochlik dziennikarski.

Strażak: - Chochlik? Ma pan mnie za durnia? (stukając się w czoło) Jestem strażakiem, w żadne tam chochliki nie wierzę! Tu wchodziła w grę jakaś intryga, tylko nie wiem czyja... I tego chcę się od pana dowiedzieć!

Freelancer: - (coraz bardziej rozbawiony) Ależ zapewniam, że chochliki istnieją! To takie, wie pan, ludziki.

Strażak: - Co mi pan będzie pieprzył o ludzikach! Też mi coś! (rozgląda się po sali, a potem krzyczy) Używacie najnowszych komputerów, na żadne chochliki nie ma tu miejsca! Żądam wyjaśnień! Czemu nie zostałem wytłuszczony?

Freelancer: - (z trudem powstrzymując śmiech) Skoro panu tak na tym zależy, to mogę posmarować pana masłem... Ale może innym razem... Dziś nie mogę, mam dużo pracy...(śmieje się głośno, a Nowy razem z nim)

Strażak: - (z oburzeniem) Co za chamstwo! Tak nie powinien się zachowywać dziennikarz! (rusza w kierunku wyjścia) Gorzko pan tego pożałuje! (grozi Freelancerowi i Nowemu palcem) Będziecie mnie wszyscy błagać o litość! Może prędzej niż myślicie! (wk³ada he³m na g³owê i wychodzi, trzaskając drzwiami)

Freelancer i Nowy śmieją się do rozpuku. Pulitzer nie zwraca na nich uwagi, bez reszty pochłonięty pisaniem.

SCENA CZWARTA

Gabinet redaktora naczelnego. Lukrecja siedzi przy swoim biurku, trzymając przy uchu słuchawkę telefonu.

Lukrecja: - Taaak... Dobrze. Myślę, że to jest w interesie i naszej gazety, i waszej kancelarii... Czytelnicy potrzebują porad prawnych. Tytuł nadam sama: „Okiem eksperta” albo „Prawnik radzi”, coś w tym stylu... Panie mecenasie, moja propozycja jest taka: niech pan przygotuje pierwszy artykuł, a ja przyjdę po ten tekst do pańskiej kancelarii... Tak, ten termin mi odpowiada. (ze śmiechem) To dla mnie żaden kłopot, naprawdę... Wiem z doświadczenia, że eksperci pisują teksty nudne i długie... Wyjaśnię to na przykładzie tego pierwszego tekstu... Sam pan widzi, że nasz osobisty kontakt bardzo się przyda... Uzgodnimy warunki pańskiej współpracy z gazetą, a przy okazji może mi pan w czymś poradzi... Sprawa osobista. Każdy z nas ma swoje problemy. Tak, tak, prawne! Jak będę miała więcej czasu, to zadzwonię jeszcze raz przed naszym spotkaniem i wszystko wyjaśnię... Na razie. (odkłada słuchawkę. otwiera notatnik, zapisuje w nim coś. po chwili nieruchomieje i rozgląda się z niepokojem)

Genius Loci: -  (nie widać go, słychać tylko jego głos. mówi przenikliwym szeptem, za każdym razem głośniejszym) Lukrecjo! Lukrecjo! Lukrecjo!

Lukrecja wstaje, rozglądając się z rosnącym przerażeniem.

Lukrecja: - (półgłosem, sama do siebie) Znowu słyszę te głosy... Chyba coś mam z uszami... Albo z głową... (staje na środku pokoju, wpatrując się w sufit)

Genius Loci: - (donośnym, tubalnym głosem) Lukrecjo! To nie jest złudzenie! Tak ładnie dziś mówiłaś o tym, co się zdarzyło w tym domu pięćset lat temu. Ale nie wiesz wszystkiego...

Lukrecja: - (zaszokowana) O czym mówisz? Kim jesteś? (przeciera oczy, potrząsa głową i klepie się po policzkach, jakby próbowała się obudzić z koszmarnego snu) Nie, nie! To jakieś bzdury, zwidy, marzenia... (zasłania sobie dłońmi oczy) Precz, precz!

Genius Loci: - Wiem o  tobie więcej, niż ty sama wiesz o sobie... (rozlega się nastrojowa, psychodeliczna muzyka) Ja tu rządzę! Słyszysz, niewiasto?

Lukrecja:- Niewiasto? Co to za określenie! Już ja cię znajdę, męski szowinisto! Nie wiem, jakiego sprzętu używasz, ale nie dam się wtłoczyć w jakiś durny reality show! Gdzieś tu muszą być głośniki... (rozgląda się po swoim gabinecie, zagląda pod biurko, za szafę i do szuflad. miota się po  pokoju, zdyszana i coraz bardziej bezradna) Dopadnę cię, kiepski żartownisiu i dowiem się wszystkiego...

Genius Loci: - A szukaj mnie, szukaj, niewiasto! Szukaj, szukaj, szukaj...  (śmieje się)

Lukrecja: - (kontynuując poszukiwania) Co mnie to obchodzi, że pięćset lat temu... Co ja mam z tym wspólnego... Będzie mi tu mówił, co mam robić...

Genius Loci: - Będę! (z dobrotliwą ironią) Teraz podlegasz mojej władzy... Posłuchaj tylko!

Rozlega się dźwięk dzwonka - tego, którym Lukrecja zwołuje redakcyjne zebrania. Lukrecja rzuca się do dzwonka, obejmuje dłońmi, żeby nie mógł  wydać dźwięku, ale dzwonek jest i tak słyszalny równie donośnie.

Genius Loci: - I co ty na to? Żaden z twoich dziennikarzy nie słyszy teraz dzwonka, tylko ty... A teraz dzwonek zamilknie! (dzwonek milknie)

Lukrecja: - (tupiąc nogą, niczym mała dziewczynka) Nie zamilknie! Właśnie że nie zamilknie! (podnosi dzwonek do góry i macha nim energicznie, ale nie wydaje on z siebie żadnego dźwięku. Lukrecja macha dzwonkiem przez dłuższą chwilę, a potem opuszcza dłoń i nieruchomieje. jest zrozpaczona i zrezygnowana)

Genius Loci: - (z powagą) I co teraz, niewiasto? Wierzysz już, że jesteś w mojej mocy?

Lukrecja: - Wierzę. Cholera jasna, wierzę... (z rezygnacją odkłada dzwonek na biurko) Przerażasz mnie... Kim jesteś?

Genius Loci: - Jeśli ci powiem, i tak nie uwierzysz... Uważaj mnie za ducha opiekuńczego tego budynku.

Lukrecja: - Czego ty chcesz, duchu przeklęty?

Genius Loci: - Cieszy mnie twoje posłuszeństwo. W nagrodę pozwolę ci zatańczyć. (muzyka staje się coraz głośniejsza) Tańcz, niewiasto! Tańcz!

Lukrecja zaczyna pląsać, kręci się w kółko.

Lukrecja: -  (z rozpaczą) Co ty mi robisz? Uwolnij mnie! Przestań!!!

Genius Loci: - Nie obawiaj się. Zaufałaś mi, więc nic ci nie grozi... Tańcz! Tańcz! Taaaaańcz!

Lukrecja tańczy, kręcąc się w kółko. Potem, zdyszana, osuwa się bezwładnie na ziemię. Leży, oddychając miarowo, jakby była pogrążona we śnie.

Genius Loci: - (z westchnieniem ulgi)  Zasnęła. I dobrze, sen to najrozsądniej przeżyta część doby. Teraz, kiedy śpi, mogę łatwiej wniknąć w jej umysł, wszystko jej opowiedzieć. (mówi powoli i monotonnie: słychać go coraz słabiej, w końcu zapada cisza.) Pamiętam, jakby to było dziś... Żona właściciela kamienicy zadawała się z aktorem z wędrownej trupy. Kiedy kupiec się dowiedział, zabił tego aktora. Wtedy burmistrz kazał uwięzić kupca, wysłał po niego swoich pachołków. Kupiec się bronił, wybuchł pożar i wtedy...

SCENA PIĄTA

Główna sala redakcji. Freelancer i Nowy siedzą, każdy przy swoim komputerze, w skupieniu pisząc teksty. Pulitzera nie ma akurat w redakcji, jego komputer jest wyłączony. Po chwili Freelancer wstaje i zamaszystym ruchem przystawia swoje krzesło do biurka. Zdejmuje kurtkę z wieszaka, ubiera ją. Spogląda na zegarek.

Freelancer: - (do Nowego, pogodnym tonem) Wyskoczę na chwilę do baru, na hamburgera. Długo nie będziesz sam, bo za chwilę wróci z obiadu nasz mistrzunio. (pokazuje na komputer Pulitzera). W razie kłopotów z tekstem możesz poprosić o pomoc szefową. (wskazuje na drzwi do gabinetu redaktora naczelnego) Ale nie zawracaj jej głowy byle czym... (wychodzi z redakcji, zatrzaskując za sobą drzwi)

Nowy: - (w kierunku wyjścia) Na razie! (nasłuchuje, a potem spogląda na zegarek. szybkim ruchem otwiera szufladę swojego biurka i wyciąga stamtąd płytę. mówi sam do siebie, półgłosem) Do dzieła! Czasu jest mało... (podchodzi do komputera Pulitzera i wkłada do niego swoją płytę. przez chwilę manipuluje przy komputerze, wpisuje coś, porusza kursorem) I po wszystkim... Udało się... Na ten wirus nie ma sposobu... (śmieje się półgłosem) A to będzie niespodzianka!

Komputer wydaje z siebie trzaski - najpierw ciche, a potem coraz głośniejsze. Nowy wyciąga płytę z komputera.  Wstaje , szybko podchodzi do wieszaka, ubiera kurtkę. Bierze ze swojego biurka notes, chowa do niego płytę. Z prawej kieszeni kurtki wyciąga telefon komórkowy.

Nowy: - (sam do siebie) Udało mi się szybciej, niż myślałem... Dobrze... (wystukując litery na klawiaturze telefonu komórkowego) Zadanie wykonane, esemes wysłany... (śmiejąc się wybiega z redakcji)

Komputer trzeszczy coraz głośniej, a potem zaczyna dymić, pojawiają się płomienie. Równocześnie wydaje z siebie przenikliwy dźwięk,  przypominający strażacka syrenę. Ogień stopniowo przenosi się na całe pomieszczenie.

Po chwili z gabinetu redaktora naczelnego wychodzi zaniepokojona Lukrecja. Idzie chwiejnym krokiem, trzymając się lewą ręką za głowę.

Lukrecja: - (sama do siebie, zaspanym głosem) Co to za smród... Co tu się dzieje? Co... (przeciera dłońmi oczy, rozgląda się) Dym! Ogień! Pożar!

Podbiega do najbliższego aparatu telefonicznego, podnosi słuchawkę, pospiesznie wystukuje numer. Równocześnie do redakcji wchodzi Pulitzer. Przez chwilę stoi jak wryty, a potem z krzykiem biegnie w stronę swojego komputera. Widząc, że komputer płonie, chwyta się oburącz za głowę i nieruchomieje.

Lukrecja: - (z pośpiechem) Halo! Czy to straż pożarna? Dzwonię z redakcji! Jak to z której? „Echo Miasta”! Nie, nie chodzi mi o żaden artykuł. Pali się! Zgłaszam pożar, słyszy pan? Jak to gdzie, u nas! Możliwe, że pan tu dziś był, co z tego? Teraz się pali! To nie jest dowcip, przyjeżdżajcie natychmiast! Pożar! Rozumie pan? Po - żar! Do licha, róbcie coś, pali się! To pan jest strażakiem, nie ja! (odkłada słuchawkę) Co za dureń! Nie umie przyjąć najprostszego zgłoszenia!

Lukrecja podbiega do Pulitzera i klepie go w ramię.

Lukrecja: - Co się stało? Gdzie byłeś? Mam nadzieję, że masz swój tekst, że go skopiowałeś? Nie? To fatalnie... (rozgląda się wokół) Musimy wynieść sprzęt na ulicę, bo wszystko się spali. Pomóż mi! (podbiega do najbliższego komputera i bierze się za rozłączanie kabli)

Pulitzer patrzy na nią nie widzącym wzrokiem, a potem spogląda w kierunku wyjścia. Wydając z siebie bełkotliwy okrzyk, wybiega z redakcji.

Lukrecja: - (nie przerywając pracy) Też mi pomocnik! Jak zwykle muszę wszystko robić sama...

Lukrecja z wysiłkiem podnosi oburącz monitor komputera i niesie przed sobą, w kierunku wyjścia. Po chwili wraca i po drukarkę. W tym momencie do redakcji wbiega Freelancer. W osłupieniu rozgląda się po sali.

Lukrecja: - Bierz co się da i wynoś! Szybko! Widzisz co się dzieje!

Lukrecja wychodzi, niosąc drukarkę. Freelancer bierze w dłonie najbliższy komputer i wynosi go na zewnątrz. Dym staje się coraz gęstszy.

SCENA SZÓSTA

Kancelaria adwokacka. Przy biurku siedzi pogrążony w pracy Adwokat, wertując akta. Po chwili przerywa, bo do pokoju wchodzi Lukrecja.

Lukrecja: - Dzień dobry! Przychodzę, tak jak się umówiliśmy!

Adwokat: - (wstaje, podchodzi do Lukrecji) Bardzo mi miło, pani redaktor! (przygląda się jej z podziwem) Telefony telefonami, ale nic nie zastąpi osobistego kontaktu... Proszę, niech pani siada. (Lukrecja siada, Adwokat wskazuje na gazetę, leżącą na ławie) Czytałem o tym waszym pożarze... To straszne! Kamienica spłonęła, co za strata! Pewnie jest pani tym przybita... (siada)

Lukrecja: - (rzucając Adwokatowi kokieteryjne spojrzenie) Nie jest tak źle. Kamienica poszła z dymem, to fakt... Po części z winy dyżurnego strażaka, który zwlekał z wysłaniem ekipy ratowniczej... Wydawcy wytoczyli straży pożarnej proces i dostaną takie odszkodowanie, że jeszcze na tym zarobią... Najważniejsze, że nasza redakcja wróciła do poprzedniej siedziby. Tam będzie znacznie spokojniej. Dość mam magicznych miejsc. (z uśmiechem, wyciągając rękę do Adwokata) A tak w ogóle, to mam na imię Lukrecja. Mówmy sobie po imieniu.

Adwokat: - (wstaje, całuje dłoń Lukrecji) Jestem Olek... (siada) Czy to prawda, że jeden z waszych dziennikarzy znalazł się w szpitalu psychiatrycznym?

Lukrecja: - (macha lekceważąco ręką) Tak. Okazało się, że on już od dawna... (puka się znacząco w głowę) A tak czekałam na jego tekst! Straciliśmy też drugiego współpracownika, to był początkujący dziennikarz. Nie pojawił się od dnia pożaru...

Adwokat: - Jak to w ogóle możliwe, że wasza gazeta wciąż się ukazuje? Przecież redakcja spłonęła...

Lukrecja: - Udało się w ostatniej chwili wynieść większość sprzętu. A prezydent miasta obiecał, że zafunduje naszej gazecie komputery najnowszej generacji...

Adwokat: - To świetnie! Ale zaraz, zapomniałbym o najważniejszym... (wstaje, podchodzi do swojego biurka. triumfalnym gestem podnosi w górę spięte zszywaczem kartki) Tekst! Napisałem ten tekst, o który pani... O który prosiłaś... (podaje kartki Lukrecji, ale ona nie czytając odkłada tekst na ławę. zaraz potem niespodziewanie obejmuje Adwokata za szyję i wpija się ustami w jego usta. Adwokat siada na poręczy fotela)

Adwokat: - (zaskoczony, z trudem łapiąc oddech) Raz już się spotkaliśmy, ale wtedy odnosiłaś się do mnie sztywno, oficjalnie. Myślałem, że mnie nie lubisz...

Lukrecja: - Tak to miało wyglądać.

Adwokat: - I jak... Jak ci się podobało?

Lukrecja: - Bardzo. Bardzo mi się podobało... (zabiera się do rozpinania koszuli Adwokata)

Adwokat: - Miałem na myśli mój tekst...

Lukrecja: - Co tam tekst... (mruczy, gładząc go pieszczotliwie po twarzy) Ale dobrze o tobie świadczy, że napisałeś. Lubię solidnych facetów... Na takich można polegać...

Adwokat: - Jeśli pani tu przyszła po to, żeby...

Lukrecja: - Mówiłam, że mam na imię Lukrecja...

Adwokat: - Tak, wiem... Zastrzegam, że jeśli ...przyszłaś tu po to, żeby skłonić mnie do rezygnacji z prowadzenia sprawy rozwodowej twojego męża, to nie... Ten pozew...

Lukrecja: - (delikatnie gryząc go w ucho) Kogo obchodzi pozew... Dawno wycofałam...

Adwokat: - Wycofałaś? To dlaczego ...jesteś tutaj? A twoje małżeństwo?

Lukrecja: - Kogo obchodzi małżeństwo... (mierzwi dłońmi włosy Adwokata)

Adwokat: - (oszołomiony) Co robisz, Lukrecjo? Jestem adwokatem, profesjonalistą...

Lukrecja: - (podniecona) O tak, tak... Bądź profesjonalistą. W każdym calu...

Adwokat: - Nie! (zrywa się nagle, wstaje i wybiega na środek pokoju) Nie w kancelarii, do licha! (zapina koszulę) Rozumiem: wycofałaś pozew, twój mąż nie jest już moim klientem... Ale nie tutaj!

Lukrecja: - (przerywa mu obcesowo, ale z uśmiechem) Daj spokój! Nie przyszłam tu na wykład. (żartobliwie grozi mu palcem) Mam jednego nudziarza w domu, drugi nie jest mi potrzebny... (siada wygodnie w fotelu, wyciąga z torebki lusterko, poprawia fryzurę) Co proponujesz w zamian, skoro tutaj nie można?

Adwokat: - (uspokaja się, poprawia krawat) Mój wspólnik ma brata, a ten brat jest właścicielem hotelu... To mały hotelik, na przedmieściu... Dyskrecja zapewniona, mam tam swój własny pokoik... Z kluczem... Moglibyśmy się tam spotykać, kiedy tylko zechcemy...

Lukrecja: - (z filuternym uśmiechem) Kiedy zechcemy, powiadasz? Więc czemu nie teraz?

Adwokat: - (zaskoczony) Teraz? No, nie wiem... (spogląda na swoje dokumenty) Mam trochę roboty... Ale mogę to załatwić potem, jak wrócę...

Lukrecja: - Nie szukaj roboty, to i ona nie będzie ciebie szukać... Jeszcze zdążysz się ...napracować. Chodźmy! (chowa lusterko do torebki, wstaje) Domyślam się, że niejeden raz ten pokoik odwiedziałeś, co? To byłby niezły temat dla naszej gazety: nocne życie mecenasa... (śmiejąc się) Nie bój się, tylko żartuję! Możesz mi zaufać.

Adwokat: - Wzajemne zaufanie to podstawa stosunków międzyludzkich. Często to powtarzam moim klientom... Idziemy!

Lukrecja wybiega z pokoju lekkim krokiem, uśmiechnięta. Adwokat ociera dłonią spocone czoło, wychodzi za nią i zamyka za sobą drzwi.

W kancelarii zapada niczym nie zmącona cisza. Stopniowo robi się coraz ciemniej; gdy jest już całkiem ciemno, u góry, od strony sufitu, rozbłyska snop światła, skierowany pionowo w dół.

Genius Loci: - (jego głos dobiega z góry, z miejsca, z którego wydobywa się snop światła) Brawo, brawo! Od razu wiedziałem, że to niewiasta z charakterem... (po chwili) Teraz kolej na pana mecenasa. Kiedy tu wróci, opowiem mu ciekawą historię. Historię tego domu... (śmieje się - najpierw cicho, a potem coraz głośniej)

KURTYNA